wtorek, 13 listopada 2012

suplementy część II

Naprawdę dużo czasu minęło zanim zrozumiałam, że łykniecie "tabletki cud" nic nie da.




Opowiem Wam moją historię odchudzania.

Chyba pierwszy suplement diety jaki w ogóle kojarzę to slim fast. Z resztą K.A.S.A nawet o tym śpiewał i tu zdaję sobie sprawę , jaka jestem stara, że w ogóle pamiętam tę piosenkę...;) Byłam za mała, żeby  stosować osławiony slim fast, ale sąsiadka to stosowała i już wtedy myślałam, że to "super sprawa" - człowiek jest gruby łyka sobie jakąś magiczną miksturę i za miesiąc jest już szczupły. Rewelacja!

Jako nastolatka kupiłam sobie tabletki "Ananas" i był to pierwszy promyk nadziei, który miał sprawić, ze schudnę. Tak się naturalnie nie stało, jednak w miarę pojawiania się nowych suplementów ulegałam reklamom i kupowałam coraz to nowe wynalazki mające mnie przybliżyć do wymarzonej figury.

I tak począwszy od "Ananasa" przez łykanie, przykładowo- "chromu", L-karnityny w płynie/ w tabletkach aż po "Cidrex" i ostatecznie skończywszy na "Linei" dotarło do mnie że jedyne co podczas tych kuracji schudło, to mój portfel.

Pamiętajmy, że nie ma takiej tabletki, która sprawi, że w ciągu tygodnia schudniemy 5 kilo. Jeśli nadal będziemy jeść niezdrowo, a ze sportu będziemy uprawiać tylko "leżenie na czas", to niestety czeka nas nadwaga i sama pigułka nam nic nie da. Poza tym, jeśli reklama tabletek obiecuje nam schudnięcie np kilograma tygodniowo przy tym samym trybie życia co dotychczas, to osoba ważąca 60kg za nieco ponad rok powinna zniknąć!?

Upłynęło dużo czasu i moich ciężko zarobionych pieniędzy, zanim dotarło do mnie, że to zdrowe żywienie i sport jest kluczem do sukcesu.

Samo łykanie reklamowanych suplementów nic nie da. Trzeba jeszcze podnieść tyłek z kanapy i zacząć się ruszać, trzeba zdać sobie sprawę, że niezjedzony chips to sukces, a wypity sok zamiast piwa jest prawidłowym wyborem. Nie dajmy się zwariować. Marketingowcy za odpowiednią kasę wmówią nam wszystko.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zaskórniki

Podzielę się dzisiaj z Wami super sposobem na pozbycie sie zaskórnikow. 

Jako, że zmagam sie z tym problemem juz jakis czas, a nie chcialam zbankrutować na płatki przeznaczone specjalnie do tego celu, musialam znaleźć jakąś alternatywę. 

No i szczesliwym trafem znalazlam. Gdzie? W kuchni! A dokladniej to w szafce z przyprawami mojej mamy. Ona ma tam wszystko- od slodkiej papryki, przez czosnek, cynamon, bazylie, oregano, kurkume itp. itd. a na żelatynie kończąc. 

I to wlasnie o tą starą poczciwą żelatynę się rozchodzi. 

Wystarczy wziąć łyżkę żelatyny, łyżkę mleka i dobrze wymieszać, podgrzać w mokrofalówce przez parę sekund i nałożyć na nos, brodę czy policzki, Generalnie tam, gdzie się te dziady zaskórniki ulokowały. Potem należy zając się czymś przyjemnym, żeby nie zwracać uwagi na zapach, który [przynajmniej dla mnie] do najmilszych nie należy. No, ale jak powszechnie wiadomo- nie można mieć w życiu wszystkiego, więc udajemy, że wcale nam ten aromat żelatyny na nosie nie przeszkadza i rozkoszujemy się wizją idealnej cery bez ani jednego zaskórniaczka :) Czekamy i czekamy... musi to trochę potrwać, aż mikstura nam dobrze zaschnie [ 10 minut wydaje mi się niezbędnym minimum]. Nie polecam próbować zrywać tą papkę jeśli jest jeszcze choć w jednym miejscu wilgotna, ma schodzić tak samo dobrze, jak maseczka typu peel-off. 

Po tym czasie zrywamy zeschniętą żelatynę, a wraz z nią wszystkie niedoskonałości :) Włala!!!



Łatwe, szybkie i niedrogie, prawda? Do tego również ekologiczne :)

Tradycyjne plastry na zaskorniki przeznaczone sa głównie do nosa. Poza tym ich cena daje dużo do życzenia... 
Ale to już nie jest problem mojego portfela:)




A Wy? Borykacie sie z zaskornikami? Jak sobie z nimi radzicie?